rok 21-szy nowego wieku
Jestem fanem moich małych tradycji i takowa istniała na moim blogu w latach 2008-2018. Kiedy jednak bloxa zastąpił bloger, zerwałem z przeszłością. A jednak czuję potrzebę jakiegoś podsumowania lub spowiedzi.
Po latach rok 2019 jawi mi się w
moich wspomnieniach, jako ostatni rok mojego wydłużonego dzieciństwa. Czas
głupot, wolności, beztroski, miłości, oddechu, stabilizacji… I nagle stary
porządek mojego życia legł w gruzach…
Nastał rok 2020. Zdawałoby się,
że jego pierwsze tygodnie to była kontynuacja znakomitej passy minionego roku.
Bogate życie towarzyskie, pełen luz, komplet rodziny w domu i na zdjęciu, nawet
jakieś takie ułożone życie z ojcem jak nigdy wcześniej. Gdzieś jakaś pandemia –
ale to już było, nie pierwsza i nie ostatnia, trochę o tym pogadają i wszystko
będzie jak dawniej. Aż tu nagle po chwili uderzyło, lockdown, izolacje,
szpitalne dramaty i wzrosty zachorowań. Na to wszystko przyszło nagłe załamanie
zdrowia i śmierć Najukochańszej. Izolacja w żałobie. Izolacja w pogrzebie.
Udało mi się wyjść z domu dopiero jakoś w czerwcu. Próbowałem wracać do życia
po szoku jaki mnie spotkał. Przecież to jest niby oczywiste, że ludzie umierają
tym bardziej starcy. Tymczasem moja bariera cynizmu nie był w stanie mnie
obronić przed dramatem rzeczywistości. W lato próbowałem wrócić do normalności
– to był taki dziwny czas, najdziwniejsze lato w moim życiu. Nie było we mnie
rozpaczy – była całkowita nicość, pustka – jakbym znalazł się nagle na pustyni
– nic mnie nie bawiło, nic mnie nie obchodziło. Tak przyszła jesień. Wtedy mnie
zaangażowano w politykę. Protesty, krzyki, spacery i tak w koło. Poczułem, że
jest we mnie życie. Z mojego osiedla niedaleko centrum, pośredniego miasta, ale
jednak słuchać było wycie syren i helikopterów – lecących do kontroli
protestujących. W trakcie jednego z takich spędów złapałem Covid. Miałem z I’
spędzić święta razem z moim ojcem i jego partnerką. Tymczasem od 21-go grudnia
do bodaj 9-go stycznia – jak to się śmiał I’, miałem wreszcie coś pozytywnego w
2020 roku. Okres świąt przeleżałem z gorączką, koszmarną bezsennością i krwawymi
plwocinami w łóżku nie wiedząc, co się dzieje dookoła. Potem było lepiej, ale
się potwornie bałem. W sylwestra ledwo doczekałem do północy… To był
niesamowicie zakręcony dzień. Przed znajomymi dzwoniącymi z życzeniami udawałem,
że u mnie wszystko w porządku… Jeśli odpowiednio na wydechu modulujesz głos każdego
można oszukać…
Z lękiem rozpocząłem bieżący 2021
rok. To miał być lepszy rok. To miał być lepszy rok. A okazał się dziwny… W
trakcie mojej choroby pojawiła się szczepionka na Covid. Codziennie myślałem o tym,
że chcę ją dostać, chcę już ją dostać. Bałem się, że nastąpi pogorszenie, że
trafię do szpitala, że wpadnę pod rurę i będzie koniec. Potem spadł piękny
śnieg – w ostatnich dniach izolacji wymykaliśmy się z I’ na spacery nocą po
lesistym parku obok bloku – pierwszym razem ledwo żeśmy przeszli. Ale po blisko
20-u dniach byliśmy praktycznie na skraju wytrzymałości psychicznej. Pamiętam
jak 9-go stycznia poszedłem pierwszy raz na zakupy – jak bardzo chcieliśmy
zjeść rosołu. Bosh – co to była za rozkosz – wlewać ten złocisty, tłusty napój
w nasze chore gardła. Tyle, że ja ledwo doczłapałem się do marketu i z
powrotem. Ale Świat wydawał się wtedy piękny! Kilka dni wcześniej w sylwestrową
noc – nie byłem przecież w stanie wytrzymać do północy na siedząco.
Ale Covid się skończył. Byłem
wolny. Dostaliśmy z I’ bezwarunkowe wsparcie od jego rodziców, od mojego ojca i
ciotki – jego kuzynki. Szybko jednak moja znakomita relacja z ciotką się urwała
– kiedy zwróciłem jej uwagę, że mam dość otrzymywania na komunikatory – teorii
spiskowych odnośnie pandemii, szczepień itd. – wysyłała kilka wiadomości
dziennie. Było mi bardzo przykro, bo to była bliska mi rodzina, ale miałem już
dość. Ledwo wyczołgałem się z trybów pandemii i chciałem jakiegoś wsparcia, a
nie utwierdzania się w przekonaniach, których nigdy nie wyznawałem. Od razu,
kiedy tylko mogłem zapisałem siebie, ojca i jego partnerkę na szczepienie. I’
zaszczepił się dużo wcześniej – był z tzw. grupy „0”.
Wobec sytuacji politycznej w kraju,
i mojego nastroju, który sukcesywnie był zły, postanowiłem, że w roku 2021
udamy się na maksymalnie dużą ilość prajdów i marszy równości w kraju. Miałem
dość bezsensownej paplaniny i ciągłego bycia zaskakiwanym przez rządzących,
kolejnymi strasznymi pomysłami. Tymczasem marsze dawały mi poczucie wspólnoty i
podnosiły mój kiepski stan psychiczny. Dzięki pandemii większość marszy
wystartowała w czerwcu, kiedy byłem już po pełnym cyklu szczepionkowym.
Wreszcie miałem złudzenie bezpieczeństwa. Poznań z jego atmosferą i życiem –
tak małego zdawać by się mogło ośrodka – pobił resztę na łopatki, oraz Kraków
ze swoją młodzieńczą siłą i twarzą nowej ery wywarły na mnie chyba najbardziej
pozytywne wrażenie. Trzeba chodzić na wszelkie marsze – PiS będzie próbował w
2022 roku wprowadzić zakaz takich imprez… Niech żyje zatem bal!
Okres prideowy skończyliśmy w
połowie sierpnia i wyjechaliśmy nad morze. Był to pierwszy raz od lat nad
Bałtykiem. Oczywiście było chujowo – lało, było zimno, wietrznie i skończyłem
przeziębiony. Wszyscy skończyliśmy… Ja, I’, Natalia Oreiro i jej Żona, z
którymi pojechaliśmy nad to morze. Czyżby kolejny wirus? Przypadek? Nie sądzę.
Oczywiście przechodziliśmy to zaziębienie zamiast zostać na dupie w pokoju… Ja
jeszcze z antybiotykiem – który przepisała mi lekarka po badaniu
telekinetycznym. Najlepsze lato w 2021 roku miałem w drugim tygodniu września,
który służbowo spędziłem w Warszawie.
Potem przyszła rocznica mojego
związku z I’ i to był dzień straszliwy. Zdiagnozowałem sobie ciężką chorobę,
śmiertelną – jestem skrajnym hipochondrykiem, diagnozuję się, co kilka
miesięcy. Od boleści zębów, bo osad traktuję, jako głęboką próchnicę po
wynajdywanie guzów, narośli, zmian skórnych itd. Tym razem nastraszyłem też
lekarza. Dostałem listę pilnych badań i litry krwi do oddania. Wszystko wyszło prawie,
że ok. Jestem zapisany do specjalistów oddaję się tomografiom i innym badaniom
– ale żyję. Duża ilość wizyt u lekarzy uspokoiła mnie, choć – I’ miał ze mną
istny krzyż pański, sam z powodu moich fobii i lęków dostał prawdziwych wrzodów
żołądka. A ja, jak stara baba zapisuję na kalendarzyku co następuje: wizyta,
badanie, recepty… I chyba jestem szczęśliwy, choć pojawia się u mnie coś
gorszego – zaczynam być przekonany, że wyniki badań kłamią! A moje odkrycie nie
zniknęło – diagnozował się będę dalej w 2022 roku. Z największym
prawdopodobieństwem są to skutki uboczne po Covidzie, być może przechorowanym dwukrotnie
(czytelniku patrz akapit wyżej). Wirusa mogłem złapać ostatniej krakowskiej
nocy w Papudze, gdzie po marszu bawiłem, a ściany lokalu ociekały skroplonym z
ludzkich ciał potem – ale tak w Polsce przestrzega się restrykcji pandemicznych.
W ogródko-palarni klubu nie można było znaleźć miejsca stojącego – w piwnicach
gdzie mieści się właściwy lokal – nie można było się nawet ruszyć…
Przerwą w kwartale
hipochondrycznym był cudowny wyjazd na Maltę. Jest coś niesamowitego w tym,
kiedy z deszczowego kraju z temperatury 5-7 stopni lecisz do plus 23-26!
Tydzień kąpieli słonecznych, kąpieli morskich i krótkich spodni na dupie – był
dla nas prawdziwym relaksem. Oczywiście wolałbym polecieć na oglądanie wulkanu
na Islandii – ale nie wyszło. A Malta, wyjazd zakupiony jeszcze w dobrych
czasach w grudniu 2019 roku, dała nam więcej niż oczekiwaliśmy. Nie wiem czy
jest warto wracać, warto pojechać choć raz!
Przełom listopada i grudzień
okazały się prawdziwie złowrogie. U babci ze strony matki I’ wykryto bardzo
poważną chorobę. Staruszka trafiła do szpitala z powodu tego co większość
starych ludzi: odwodnienia i niedożywienia, a odkryto czającą się śmierć. Po
pobycie w tym ośrodku nie mogła już zamieszkać sama, w ciągu kilku dni z
samodzielnej osoby zamieniła się w potrzebujące nadzoru dziecko. Pojawiły się
spory między trzema siostrami, ciotkami I’, która ma się zająć chorą babką.
Okropne kwasy i wzajemne żale – i w tym wszystkim chory stary człowiek. Sprawa
jest rozwojowa. Siostry nie potrafią wypracować nawet wspólnego zdania odnośnie
tego jak dalej leczyć matkę. Babcia I’ nie została poinformowana o wykrytej
chorobie…
Wigilię postanowiłem spędzić z
moim ojcem i jego partnerką. To miała być powtórka z 2020 roku. W sobotę
tydzień przed świętami zadzwoniłem do ojca, aby wszystko potwierdzić. Był jakiś
niezbyt wyraźny. Co do licha? Wyznał, że jest szpitalu. Nic nie rozumiałem.
Trafił do tego przybytku kilka dni wcześniej w środku nocy – kiedy dostał tak
silnego bólu, że nie mógł już oddychać. Trzustka! Ale oczywiście on nie pił w
życiu – tłumaczył idiotycznie – tylko się zatruł czymś, grzybami, przyprawami...
Trzeźwy alkoholik tłumaczy mi, że to przez grzyby i ostre przyprawy! Co ty
bredzisz podstarzały dziadu? Głos ojca przez telefon brzmiał jakby przeszedł
tydzień tortur. Nie chciał mnie martwić, dlatego mnie przez trzy dni nie
poinformował. Bite pięć dni był na ścisłej głodówce, na samych kroplówkach,
głodny jak wilk, obolały, na środkach przeciwbólowych i przeciwcukrzycowych
(dostał ogromnego cukru od tej awarii trzustki). Wypisali go tuż przed
świętami. Wigilię spędziliśmy z I’ sami, odwiedzając przed kolacją
Najukochańszą na cmentarzu. Zadziwiła mnie ilość ludzi na grobowcach 24-go, myślałem
że będziemy tam sami… To pierwsza wigilia bez Niej, pierwsza prawdziwa –
zeszłorocznej nie pamiętam – byłem na wpółmartwy…
Kolejne dni świąt spędziliśmy jak
przed dwoma laty na wsi u mamy i w mieście u taty I’. Dostaliśmy moc prezentów
jak dzieciuchy normalnie… To miłe, choć chyba zostałem większym fanem dawania,
niż brania… W drodze na niedzielny obiad do niedoszłego teścia, zadzwoniła do
mnie kuzynka – byłem przekonany, że to życzenia, umarł jej mąż, na wiadomą
chorobę, 50 lat, podwójnie zaszczepiony. Moje fobie urosły do niebotycznych
rozmiarów, wraz z moim zdrowotnym odkryciem oplata mnie lęk przed ponownym
covidem. Lęk, który powoduje u mnie ataki paniki na przemian z agresją, wobec
zachowujących się idiotycznie ludzi. Takim idiotą był mąż koleżanki z pracy.
Starszy facet, ale bardzo butny i pewny siebie, rozgłaszający, że nie nosi
maski, żeby się go nie obawiać – jest po pełnym cyklu szczepień. Dzień przed
świętami – zadzwoniła koleżanka we łzach – mąż w szpitalu. Covid, dramatyczna
saturacja – pięć dni pod tlenem, w ostatniej chwili przed tubą go uratowali. Wrócił
do życia, ale jest póki co – wrakiem. Tymczasem przed Sylwestrem mam pogrzeb,
obok mojej matki spocznie nowy sąsiad. Podobno mąż kuzynki miał bardzo wysokie
przeciwciała, niestety wianuszek chorób współistniejących i zero dbania o
siebie – sprawiły to, że osłabiony organizm złapał wirusa mimo wszystko. Jestem
kłębkiem nerwów… Ale mam siedzieć tylko w domu, za życia przestać żyć?
Takie to były lata!
Komentarze
Prześlij komentarz