90*

Najukochańsza dziś miałaby 90-te urodziny. Wiem, że wydaje się to czymś przeogromnym, dla wielu nieosiągalnym, dobrym czasem by umierać – kiedy jest się sytym życia. Ale czy tak jest naprawdę?

Przed rokiem, kiedy dobiliśmy do 89-tych – byliśmy jeszcze w całkiem dobrej formie – jako zespolona rodzina.  Byłem z nią na całej masie wizyt, które były wyznacznikiem jej egzystencji. W pewnym sensie lubiła je i dawały jej poczucie bezpieczeństwa, szczególnie, kiedy wyniki były pozytywne – jak styczniowe od kardiologa – żartowała wtedy, że jeszcze kilka lat życia przed nią – „że jeszcze się jej nie pozbędziemy”! A miała ledwo kilka miesięcy przed sobą.

Nie mniej te wizyty i okresy, które tworzyły, dawały jej jakieś podstawy do wierzenia w to, że osiągnie tą magiczną dziewięćdziesiątkę. Nawet w żartach, kiedy odgrażała się, że dożyje do naszej starości – dziewięćdziesiąt to było minimum. I ja uwierzyłem w końcu w tą liczbę – a wiara daje zawsze jakiś bezpodstawny pewnik.

Została mi z tej wiary dziś kamienna płyta, stokrotki, bratki i cholera wie jak to się nazywa – położne na powierzchni jej nowego miejsca pobytu. Powoli, wizyty w tym miejscu zaczynają być rutyną, rytuałem, który jak obserwuję – zbierających się nad jej grobem, staje się teatrem tego co wypada – bez chwili refleksji nad życiem, które tam skończyło bieg…

Dziś miałaby 90-te urodziny. Na 89-te zajadała się struclą serową i byliśmy jeszcze przez ułamek chwili szczęśliwi…  

Komentarze

Popularne posty